wpis siedemnasty: ALOPECJANKA RODZI
Zaczynam właśnie 8 miesiąc ciąży. Nina ma się świetnie, razem radośnie sobie rośniemy. Muszę Wam zdradzić, że jak rozpisywałam postanowienia noworoczne 2019 to (żeby nie zapeszać) nie powiedziałam Wam, że bardzo życzyłam sobie właśnie, aby wkrótce powiększyła się moja rodzina. Spełniają się moje marzenia, bo nie dość, że będzie drugie dziecko to jeszcze córeczka, a więc zupełnie inne doświadczenie macierzyństwa niż w przypadku synka. Zawsze też chciałam przeżyć gwiazdkę w ciąży, a tym razem się uda. Super sprawa.
Ostatnie miesiące spędziłam na dogadzaniu sobie kulinarnym, wiciu gniazda i dopinaniu tematów na to, co nastąpi po przyjściu na świat mojej córeczki. Poza jedzeniem więcej niż przez zajściem w ciążę, nie ma u mnie taryfy ulgowej, pracuję, organizuję, sprzątam w szpargałach i staram się poświęcić maksimum swojej uwagi Jermiemiu, aby nacieszył się ekskluzywną relacją ze mną ile się da, zanim pojawi się siostra. Jak widać nie narzekam na brak zajęć, trochę cierpi na tym regularność w pojawianiu się nowych wpisów na blogu, ale liczę na Wasze zrozumienie!
Pewnie jak każda matka trochę boję się tego, co nastąpi po porodzie, niby już raz tam byłam, ale każde dziecko jest inne. Po pierwsze chce, żeby Nina była zdrowa, a po drugie martwię się na wspomnienie miesięcy nieprzespanych nocy i kieratu związanego z noworodkiem. Twarda jestem i mam turbo wsparcie rodziny to dam radę, ale oczywiście obawy są zawsze.
Dzisiaj chciałabym jednak opowiedzieć Wam o moim doświadczeniu porodowym sprzed 2 lat, bo to jak w czasie bardzo trudnej do skontrolowania sytuacji rodzenia dziecka rozwiązać temat peruki, było jednym z moich poważnych lęków ciążowych. Pokazywanie się bez włosów jest dla mnie ogromną rzadkością i problemem, tym bardziej wśród obcych, do których zaliczam personel medyczny w szpitalu. Miałam więc poważne wątpliwości kogo wtajemniczać w fakt, że jestem alopecjanką i jak zorganizować kwestie włosowe, aby było to najbardziej praktyczne i bezpieczne.
Po pierwsze od zawsze byłam bardzo otwarta w kwestii mówienia o łysieniu plackowatym mojemu ginekologowi. To ważna kwestia mająca wpływ na mój ogólny stan zdrowia, tarczyce, gospodarkę hormonalną itp., więc oczywistym było dla mnie, że lekarz prowadzący musi o moim braku włosów wiedzieć. Dodam też, że nigdy sprawa ta nie była kwestią poruszaną w kontekście ciąży i porodu. Był to tylko fakt, o którym obydwoje pamiętaliśmy i braliśmy go pod uwagę.
Po drugie, kiedy okazało się, że rozwiązanie nastąpi przez cesarskie cięcie przekazałam informację o łysieniu również anestezjologowi. Rozmowa była bardzo intymna, bo w cztery oczy. Przed znieczuleniem zobowiązana byłam do podania wszelkich szczegółów mojego stanu zdrowia, które mogą mieć wpływ na zabieg. Idealnym momentem było więc wspomnienie o AA w sekcji „choroby przewlekłe”. Nie wiem, czy miałam szczęście, bo trafiłam na wyjątkowo empatycznego lekarza, ale rzeczywiście sprawa mojego noszenia systemu wydała mu się nie sprawić najmniejszego problemu, a już w czasie cięcia z troską i dyskrecją zapytał, czy czuję się komfortowo i czy wszystko jest w porządku. To było bardzo miłe.
Ale zacznijmy od początku. Moje CC było zaplanowane. To znaczy, że akcja porodowa nie rozpoczęła się przed przyjazdem do szpitala. Był piątek 22.09.2017. Wstałam o 7.00 rano, wzięłam prysznic, pomalowałam się 😊, założyłam świeżutki system z nowymi (niebieskimi średnio mocnymi) taśmami. W tym czasie nosiłam włosy indyjskie, farbowane na blond obcięte do boba z przedziałkiem na środku. Nagrałam jeszcze kilka słów kamerką, aby mieć przekaz dla Jeremiego i wyruszyliśmy do szpitala.
Tam rozlokowanie w pokoju, KTG, przebiórka w peniuarek szpitalny, założenie czepka fizelinowego na głowę i droga na salę operacyjną. Reflektory zabłysnęły i weszłam na scenę, którą stanowił zimny metalowy stół. Anestezjolog znieczulił mnie dokręgosłupowo i zaczynamy. Pojawiają się lekarze i pielęgniarki. A ja posłuszna jak baranek, bez czucia od pasa w dół leżę i obserwuję kolejne etapy przygotowań. Po kilku minutach przychodzi mój mąż. Siada koło mojej głowy. Zaczyna mi się ciężej oddychać, bo mięśnie brzucha już nie pomagają. Szast prast i o 8.55 Jeremi jest już z nami! Lekarz dumnie prezentuje mi synka, który potem razem z „małżem” idzie na stół pediatryczny, aby tam dostać 10/10 w skali Apgar. Teraz już szybkie szycie i jedziemy do pokoju. Jest po wszystkim. Przynoszą Jeremisia zawiniętego w skrzętnie wybrane ubranka, nad których doborem myślałam przez ostatnie kilka miesięcy. W końcu to było jego pierwsze ubranie w życiu! 😊 Jesteśmy bardzo szczęśliwi, już w trójkę!
Co prawda nie mogłam się ruszać, miałam założony cewnik, ale cały dzień upłynął mi na euforii, że się udało i że już po. Zaczynamy się karmić, robić zdjęcia, przychodzą życzenia i prezenty. To był idealny dzień. No może poza bólem prawej ręki, który ponoć jest bardzo normalny po „poruszeniu” otrzewnej. Z drugiej strony leki przeciwbólowe podawane dożylnie sprawiają, że tego rodzaju problemy tracą na znaczeniu. Z każdą godziną wraca coraz więcej czucia, zwiększane są dawki leków przeciwbólowych, a ja leżę sobie i rozkoszuję się pierwszym dniem bycia mamą.
Dopiero wieczorem, kiedy wychodzi rodzina i zostaję sama, zaczynają pojawiać się wątpliwości- czy dam radę, czy będę umiała pełnić te nową rolę? Położne zabierają Jermisia, żebym mogła się przespać, ale ja jakoś nie potrafię zmrużyć oka. Emocje szaleją. Światełka pokoju szpitalnego i nocne ruchy korytarzowe rozbudzają mnie ilekroć przysnę. W końcu się udało. Po chwili wchodzi położna z moim dzieckiem na ręku: „Mamo, czas mnie nakarmić!”. Kolejny dzień macierzyństwa rozpoczął się u mnie o 3.45 w nocy. Do rana objęci — on przysypiający, a ja z wciąż opadającą głową, przetrzymaliśmy do przybycia taty. Potem wreszcie pionizowanie po znieczuleniu i upragniony prysznic. Nie było łatwo, bo nogi jak z waty, ale ta kąpiel była mi bardzo potrzebna. Zdjęłam swój system z głowy. Zmyłam z siebie ostatnie 24 godziny dobrych i złych emocji. Poczułam się jak nowo narodzona. Wiecie co cięciu boli najbardziej? -Śmiech i kaszel, bo trzeba wtedy napinać mięśnie brzucha, a te nie są na to gotowe. Członkowie rodziny straszyli mnie więc, że jak nie będę miła to będą mi opowiadać żarty😊.
Kolejne dwa dni pobytu w szpitalu minęły mi pod znakiem powrotu do delikatnego żywienia, nauki pielęgnacji noworodka, rozmowach z lekarzami i położnymi, którzy udzielali mi wskazówek jak karmić piersią czy zajmować się raną i potem blizną. Przyznam szczerze, że przed wypisem ze szpitla dostałam pietra. Tutaj miałam to ogromne wsparcie sztabu ludzi, moim światem było kilka metrów kwadratowych pokoju. A tam za drzwiami toczyło się życie z całą swoją nieprzewidywalnością. Jak ja sobie poradzę? Jak ogarnę te wszystkie szczegóły? Czy moje ciało kiedykolwiek wróci do dawnych kształtów? Co będzie z moja rozwijającą się firmą? Jak nie zwariować?
Nie było natomiast czasu na zmartwienia, dziecko wymaga regularnosci — musi jeść i być przebieranie, a jak to się nie dzieje woła na alarm. Nie było mowy o tym, żeby mama nie dała rady. Byłam przygotowana sprzętowo, miałam super wsparcie rodziny, a obserwacja rozwoju dziecka przynosi niesamowitą radość, która wynagradza każdy trud. Nie wiem jak to zrobiłam i kiedy ten czas zleciał, ale dzisiaj Jeremi ma już 26 miesięcy, z bobasa przeistoczył się w chłopczyka, a za chwilę poznamy jego siostrę. Ja znowu trochę się boję jak to będzie. Wiem na 100%, że moje bycie alopecjanką nie ma tutaj żadnego znaczenia, ani w szpitalu, ani w domu. Drogie koleżanki z AA, jeśli macie stracha przed porodem, to wiedzcie, że wszystko da się ułożyć tak, aby zapewnić Wam komfort czy w czasie porodu siłami natury, czy przez CC. Jeśli macie pytania czy chcecie pogadać- piszcie! Ewentualne wątpliwości co do tego, co działo będzie się potem, ma zapewne wiele z nas. Taka rola matki.